czwartek, 30 października 2014

04 Węgry - Budapeszt


Po parogodzinnej grze na kilkudziesięciu flipperach, zapragnąłem (znów) napić się piwa. "Rzut beretem" znajdował się mały sklepik - za to z dużym wyborem tego szlachetnego trunku. Udało się jakoś wcisnąć do środka ze trzy stoliki, więc robił też za knajpę i piwka można było napić się na miejscu.


Nie byłbym sobą, gdybym nie wypatrzył kociego piwa :)  Kocour to browar z Czech - na tej butelce w wersji IPA Samuraj - kawaii ^_^ 


Natomiast na wynos kupiłem Robinson's Old Tom Ginger Ale z browaru mieszczącego się w angielskim miasteczku Stockport.


Nie byłem zainteresowany wygraną w kasynie, gdyż spieszyłem się odwiedzić jeszcze jedno kocie miejsce w Budapeszcie.


Przechodząc wcześniej Üllői út, nad numerem 95 moją uwagę przyciągnął ciekawy szyld.



Niestety knajpa była zamknięta, ale postanowiłem wrócić tu nocą - zwłaszcza że było to po drodze na dworzec autobusowy.


No i przyszedłem - szyld z kotkiem ładnie podświetlony, a Zold Macska znaczy Zielony Kot. Diákpince zaś, to studencka piwnica :)



Nic dziwnego, że środku gwarnie, acz bardzo przytulnie. Mają sporo dobrych, regionalnych piw.



W wystroju odnalazłem trzy kocie szczegóły - zwłaszcza ten poniżej mnie zaciekawił. Czy gdybym zadzwonił, to musiałbym wszystkim przy barze postawić kolejkę? A może wtedy przybiegłby czworonożny gospodarz by się przywitać? Niestety nie wiem czy kiedykolwiek odkryję tę tajemnicę ;)





Dobrze, że dotarłem tu późnym wieczorem. Jednak w trakcie takich kocich podróży bardzo liczy się szczęście - gdybym np. szedł drugą stroną ulicy, albo patrzył pod nogi, prawdopodobnie nie zauważyłbym szyldu i nigdy nie trafił do kolejnego kociego miejsca w Budapeszcie.



A dzięki temu, że przyszedłem tak późno, bo w dzień mieli zamknięte, miałem okazję posłuchać muzyki na żywo. Nie znam wprawdzie nazwy zespołu, ale jeden ze studentów powiedział mi, że grają muzykę z Transylwanii - to świetnie, bo Siedmiogród miau być kolejnym punktem mojej wyprawy.



Nazwa Zielony Kot wzięła się stąd, że dwie zielone maski teatralne zwrócone do siebie przypominały właścicielowi kota. Wystarczyło dodać ogon i voilà :)



W menu zauważyłem ładne, ręcznie rysowane kotki.





Wypiłem dwa piwka, jak to mówią "na dobry sen" (dochodziła już północ) i poszedłem w stronę dworca autobusowego. A dlaczego nie na sam dworzec? Jak się dowiedziałem wcześniej w informacji, busy (a więc można zapomnieć o wygodzie) do Rumunii odjeżdżają z parkingu przy parku, niedaleko wspomnianego dworca. Oczywiście bilet kupuje się na miejscu, u kierowcy - ja zapłaciłem 90 rumuńskich leji (czyli jakieś 90 zł) za trasę do Kluż-Napoki. Po tak intensywnym dniu, busik jeszcze nie wyjechał z miasta, a ja już spałem jak zabity...

Na koniec posłuchajcie, czy chłopaki z Zielonego Kotka ładnie grają :)




Warto jeszcze wspomnieć o życiu nocnym Budapesztu. Olbrzymie kluby w dawnych budynkach fabryk naprawdę robią wrażenie. Kiedyś w takim byłem, dużo piłem i dobrze się bawiłem - ale to już zupełnie inna historia... ;)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz