Roppongi to popularna dzielnica rozrywkowa w Tokio. Pełno tu nocnych klubów, dyskotek i barów, gdzie tańce i zabawa trwają do białego rana. Postanowiliśmy się o tym przekonać.
Wysiedliśmy na stacji metra linii Oedo, gdzie przywitał nas swojskim "hello" kotek - ot taki dobry omen na tę noc :)
Na niektórych stacjach, można znaleźć oznaczenia "women only". W takich miejscach, w godzinach największego szczytu, zatrzymują się wagony przeznaczone tylko dla kobiet, do których żaden lubiący macanki chikan nie wejdzie (ale chijo już tak). Temat przewija się w wielu filmach (nie mówiąc o mangach dla dorosłych), a jeśli już miaubym jakieś polecić, to na pewno japońskiego kandydata do Oscara z 2007 roku "Soredemo Boku wa Yattenai", krótkometrażowy "Lust of Angels", oraz zabawne pinku z 1984 roku, znane pod polskim tytułem "Wagonowy prześladowca: Inspekcja bielizny".
Roppongi nocą. Na dalszym planie estakada, o której jeszcze wspomnę.
A co to za koci żul? ;) Spokojnie, na biforka chcieliśmy wypić po pysznym napoju z procentami - Strong 0. A ponieważ znalezienie w Tokio ławki gdzieś poza parkiem graniczy z cudem, musieliśmy przysiąść w takim oto ustronnym miejscu. Alkohol natomiast można spożywać na ulicy legalnie.
Wymyśliłem, że najpierw pójdziemy do klubu Jumanji 55. Mają tam fajną promocję, że w cenie wejścia (1000y) jest "all you can drink" do godziny 23:00. Spodziewaliśmy się niewyobrażalnych tłumów, a tymczasem o 9 wieczorem, w lokalu było może jeszcze ze dwóch gaijinów i parę osób z obsługi.
Whisky, piwa, sake, soju - do wyboru, do koloru, marki japońskie i z reszty świata... a wszystko w cenie wejścia (jakieś 33zł)! Przykład na to, że nie zawsze alkohol w Japonii jest drogi ;)
Zbliżała się godzina 23, a sala wciąż świeciła pustkami. Postanowiliśmy więc pójść się przewietrzyć.
Okazało się, że trochę przedobrzyliśmy z mieszaniem trunków (uważam, że to soju było zdradliwe), ja ledwo stałem, a Kuba świecące się w oddali Tokyo Tower widział podwójnie ;)
Jeszcze przed dotarciem do Roppongi, przestrzegałem Kubę - "Tylko pamiętaj, by uważać na murzyńskich naganiaczy" ;)
Chciałem koniecznie pójść do klubu Womb, który pamiętałem dobrze z filmu "Babel", ale okazało się, że to daleko stąd, bo w dzielnicy Shibuya...
Włóczyliśmy się po okolicy, zwiedzając różne dziwne miejscówki (niektóre nawet z kotkami ;)
W Japonii nie jest niczym niezwykłym, że w niepozornym budynku potrafi zmieścić się i kilka klubów z różną muzyką.
Zdążyliśmy już trochę otrzeźwieć, więc wróciliśmy do Jumanji 55. Nie wiem, czy to jakiś błąd Matrixa, ale o ile w czasie trwania promocji, dwie godziny wcześniej, nie było prawie żywego ducha, tak teraz bawił się tłum ludzi.
Miło spędzaliśmy czas, sącząc kolejne drinki i piwka (w cenie 500y/16zł, czyli zbliżonej do tego co się płaci w polskich klubach) i poznając nowych znajomych (nie ma jak "rozmowa" prowadzona za pomocą google translatora na komórce ;)
Zabawa trwała w najlepsze, ale trzeba było powoli wracać spać - w końcu za parę godzin kolejny dzień zwiedzania. Dodam jeszcze, że nad ranem krążyło po ulicach wiele Azjatek (ale nie Japonek) zachęcających do pójścia na masaż (zapewne z happy endem), ale w podejrzanie niskiej cenie (2000y) więc prawdopodobnie to jakiś szwindel.
Większość pasażerów, która wsiadła do wagonu metra na stacji Roppongi o piątej rano, wyglądała równie nieciekawie ;)
Pobudka w samo południe. Kac jak $^%#$@*#! a śniadanie obrzydliwe. Kupiłem sobie w pobliskim sklepie konbini corn-doga i był równie niedobry jak ten, którego jadłem kiedyś na Białorusi. Jedyne smaczne corn-dogi występują chyba tylko w powieściach Stephena Kinga.
Kuba też wstał z łóżka bez przysłowiowego "rise and shine".
Postanowiliśmy wrócić i zobaczyć, jak Roppongi prezentuje się za dnia.
Nie spodziewaliśmy się, że czeka nas zwiedzanie w deszczu... Po lewej wspomniana już wcześniej estakada. Dlaczego o niej wspominam? Bo to przecież autostrada stołeczna numer 3, którą pamiętają czytelnicy "1Q84" Haruki Murakamiego.
Najpierw trzeba było coś zjeść.
Wiadomo, że na kaca najlepsza jest zupa solanka (солянка), ale ramen też się nadawał.
Nie pogardziliśmy też piwkiem na wzmocnienie :)
Z okna mieliśmy widok na jakże charakterystyczną dla japońskich miast plątaninę wiszących kabli.
Po zjedzeniu wielkiej michy (oraz wypiciu małego kufla) od razu lepiej się poczułem. I od razu dostrzegłem w pobliżu kocią atrakcję :)
I to nie jedną, bo akurat przejeżdżał kurier z mojej ulubionej Kuro Neko Yamato Transport.
Roppongi w dzień przypomina wielki plac budowy - poprzedniej nocy zupełnie nie zwróciliśmy uwagi na takie szczegóły.
Tokyo Tower, będące symbolem miasta, oddalone jest zaledwie dwa kilometry od Roppongi Hills.
Teren Ropongi Hills to modny kompleks handlowo-rozrywkowy, który został otwarty w 2003 roku.
Pospacerowaliśmy po wnętrzu tego okrąglaka.
Pogubiliśmy się kompletnie. Nagle znaleźliśmy się w windzie do Mori Art Museum.
W galerii na 52 piętrze, odbywała się czasowa wystawa tematyczna o Czarodziejce z Księżyca!
Sailorki były mocno promowane w całym tym kompleksie.
Ale Kuba nie był fanem Sailor Moon. A płacić 1800y, żeby wejść na 15 minut (podczas gdy on paliłby szluga gdzieś pod pająkiem) jakoś na kacu mi się nie uśmiechało...
Pozostało mi jedynie zrobienie sobie pamiątkowej fotki. A pomyśleć, że xx lat temu, nagrywałem na VHS wszystkie odcinki z polsatu - łącznie prawie 200!
Na koniec zostawiliśmy sobie podziwianie wielkiej rzeźby pajęczycy (Maman) stworzonej w 1999 roku przez amerykańską artystkę Louise Bourgeois.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz