poniedziałek, 11 lipca 2016

Japonia 02 - Yokohama - Muzeum Ramenu


Oddalona od Tokio o zaledwie 27 kilometrów Jokohama, to drugie co do wielkości miasto w Japonii (ma blisko 4 miliony mieszkańców), a także największy port morski. Jeśli jakimś trafem przypłyniecie do Kraju Kwitnącej Wiśni statkiem (i nie będzie to prom z Korei Południowej) jest niemal pewne, że zejdziecie na stały ląd właśnie w Jokohamie. Pamiętacie "W 80 Dni dookoła świata" Juliusza Verne'a?
14 listopada 1872 roku Fileas Fogg dopłynął do Jokohamy, a dzień wcześniej (i na innym statku) uczynił to jego służący. Obieżyświat tak opisywał miasto (w przekładzie Zbigniewa Florczaka):

"Widzi się tu zachwycające szpalery cedrów i jodeł, święte bramy o przedziwnej architekturze, mosty w gąszczu bambusów i trzcin, świątynie kryjące się pod ogromnym, pełnym melancholijnego cienia pułapem stuletnich cedrów, klasztory, w których wypełniony rozmyślaniem żywot wiedli kapłani Buddy. Na nie kończących się ulicach, pośród krótkonogich pudelków, płowych kotów, strasznie leniwych i łasych na pieszczoty (...)."

Większość turystów udaje się od razu do dzielnicy Minato Mirai, by podziwiać z nabrzeża panoramę futurystycznych drapaczy chmur, oraz rozświetlone feerią barw, wysokie na 112,5 metra diabelskie koło Cosmo Clock 21, kręcące się już 10 lat wcześniej, od swojego angielskiego odpowiednika - London Eye.
Później zwiedzają olbrzymie oceanarium, albo spacerują po słynnym Chinatown.

Mając zaledwie kilka godzin do dyspozycji, wybrałem jedno, szczególne miejsce - pozwalające przenieść się w przeszłość.


Wysiedliśmy na dworcu Shin-Yokohama i zaraz obok stacji dostrzegliśmy gołąbka pokoju. Nie znoszę gołębi, a już zwłaszcza w pokoju ;)


Mieszkańcy są dumni ze swojego stadionu. Co ciekawe nie chodzi tu o stadion Yokohama BayStars (a przecież to właśnie baseball jest najpopularniejszym sportem w Japonii), ale boisko do piłki nożnej.
W każdym razie i jedni i drudzy mają ciekawe maskotki :)



Muzeum oddalone jest kwadrans od dworca, ale trochę połaziliśmy po okolicy. Czy te klocowate autka są kawaii, to już kwestia gustu - bardziej mnie ciekawi jak bardzo są pakowne?


Konbini (skrót od Convenience store) to typowy japoński sklep spożywczy. Czynne 24h sieciówki takie jak Lawson, Seven-Eleven czy FamilyMart (w tym ostatnim zakupy robi nawet Hatsune Miku :) są dosłownie na każdym rogu. No, może trochę przesadzam, ale jest ich baaardzo dużo (z 50 tysięcy, a może i więcej!). Zwłaszcza nocą, kiedy jest się głodnym (bo gdy chodzi o napoje, to automaty z nimi są już naprawdę na każdym rogu ;) okazują się bardzo przydatne. Mogłyby zawstydzić wszystkie nasze Żabki ;)



Wybór zupek chińskich (notabene japoński wynalazek) i przeróżnych nudli jest imponujący. Ceny trochę wyższe niż w Polsce, ale i zupki o ile smaczniejsze (i mają aż 4 torebeczki przypraw :). Można poprosić obsługę o zalanie wrzątkiem, bądź podgrzanie jakiegoś innego dania w mikrofali.


Kolejne, trochę większe i jeszcze lepsze porcje zupek i nudli - są nawet takie na zimno, na które ma się większy apetyt w upalne japońskie lato. Oczywiście są też różne owoce morza, sushi, a wszystko świeże - zapakowane tego samego dnia. W większych marketach przed zamknięciem, przeceniają tego typu produkty nawet o 50% (opowiada o tym serial anime "Ben-to"), bo na drugi dzień,  żaden szanujący się Japończyk nie kupiłby nieświeżego, wczorajszego sushi.



Pocky - miau-mniam-uwielbiam! Właściwie prawie codziennie kupowałem sobie jedną paczkę i nigdy się nie powtarzała :)



W Japonii jest o tyle fajnie, że sięgając nawet po głupie lody, nie natknę się na znane już do znużenia marki popularnych koncernów, które opanowały wszystkie spożywczaki w Europie.


Przy kasie zawsze mają różne dobre przekąski na ciepło, w bardzo korzystnych cenach (między 4 a 7zł.). Wprawdzie to co wygląda jak gruszka, miało parówkę w środku, a wybierając jeden z "kotletów" natrafiłem nie na mięso, a na masę jajeczną w panierce - ale to cały sens podróży po orientalnych krajach,by odkrywać takie kulinarne niespodzianki - oby były tylko smaczne.




"To w Yokohamie jest Muzeum Ramenu?" - nie dowierzała tytułowa bohaterka filmu "Ramen Girl". Jeśli oglądaliście "Miłość o smaku Orientu" (polscy tłumacze już od ubiegłego wieku i czasów "Wirującego seksu", wciąż zadziwiają mnie swoją bezmyślnością i żenującymi tytułami wymyślanymi pod masową popcornową publikę) z Brittany Murphy, to zapewne pamiętacie jakże ważną (i magiczną :) scenę z kotkiem oraz, że w końcu do tego muzeum trafiła. I mnie się to udało, bez większych problemów.


Innym znanym filmem, w którym bohaterowie do tego muzeum zaglądają jest "Map of the Sounds of Tokyo" w reżyserii Isabel Coixet.


Bilet do Muzeum Ramenu. No bo kotki lubią ramen :)


Zanim przeniosłem się prawie 60 lat wstecz, odwiedziłem mieszczący się na górze sklep. Najbardziej spodobało mi się to stoisko. Neko Ramen to kotek, który pragnie zostać mistrzem w robieniu ramenu. Znany jest z serii mang i pełnometrażowego filmu aktorskiego. Można kupić komiksy, poduszki, słodycze i różne gadżety ze swoim kocim ulubieńcem.


Zastanawiałem się, czy nie kupić kolekcjonerskiej wersji filmu "Neko Ramen Taisho".


Niestety cena w granicach 170 złotych (i to za DVD a nie Bluray) szybko sprowadziła mnie na ziemię. Ale jak Kocie Podróże będą miały już te miliony odsłon, setki tysięcy z reklam i bogatych sponsorów, to wrócę tam i kupię, a co ;)



A później przeniosłem się do Japonii roku 1958.
Roku w którym zakończono budowę Tokyo Tower. Roku w którym wyruszył na tory z Tokio do Osaki pierwszy ekspres EMU (elektryczny zespół trakcyjny) Kodama (jeden z ładniejszych oldskulowych pociągów jakie widziałem) - choć na pierwszego shinkansena trzeba było poczekać "jeszcze" całe 6 lat.
W końcu roku, w którym weszła w życie ustawa zakazująca prostytucji. Oczywiście oficjalnie, bo po prostu usługi zaczęto świadczyć w toruko-buro (tureckich łaźniach) aż do 1984, kiedy to po protestach ze strony Turcji, zakazano tureckich łaźni... no, właściwie nie zakazano, tylko przemianowano na sōpurando (politycznie poprawne krainy mydła). W każdym razie cały ten wodno-erotyczny biznes Mizu-shōbai wciąż ma się bardzo dobrze i przynosi ogromne dochody yakuzie.
Jeśli kogoś interesuje erotyczne spojrzenie na Kraj Kwitnącej Wiśni, polecam dwie książki - "Yoshiwara. Miasto zmysłów" i " Za różową kurtyną. Historia japońskiego kina erotycznego".


Odrapane mury domów, na których wiszą stare plakaty filmowe, neony sprzed pół wieku i suszące się pranie, a z głośników dobiegają powojenne szlagiery - to zdecydowanie Japonia, jakiej już nie ma.



Na dole znajdują się restauracje serwujące ramen z różnych regionów Japonii.



Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej, jak się żyło w 33 roku ery Shōwa (czyli A.D. 1958), warto przeczytać którąś z tych książek:

"Kronika Japońska" - Nicolas Bouvier przypłynął do Japonii w roku 1955 i później powrócił w 1964.
"Japonia" - Wanda Gall w 1957 potrzebowała aż 7 międzylądowań, bo dotrzeć do Tokio.
"Zwierciadło Bogini" - Lucjan Wolanowski podróżował po Kraju Kwitnącej Wiśni w 1960 roku.



Jeśli zaś chodzi o filmy, które miały premierę w 1958 roku i przedstawiają tamtejszą rzeczywistość, warto obejrzeć "Equinox Flower" pierwszy barwny film Yasujiro Ozu, "Stakeout" Yoshitaro Nomury i "Giants and Toys" Yasuzo Masumury - nie jest zaskoczeniem, że wszystkie trzy znalazły się w pierwszej dziesiątce najlepszych filmów owego roku, według opiniotwórczego magazynu filmowego Kinema Junpo.



W 1958 roku rozgrywa się również akcja świetnego, wielokrotnie nagradzanego, nostalgicznego filmu "Always: Sunset on Third Street" z 2005 roku. Szczerze polecam, podobnie jak dwie kontynuacje!


Postanowiłem przejść się wąskimi uliczkami.



Natrafiłem na stary automat telefoniczny.


Stoisko z papierosami, jakie paliło się w powojennej Japonii. Niektóre z nich, jak Peace (czytaj "pisu" :) produkowane są do dziś! Generalnie papierosy w sklepach są troszkę tańsze niż w Polsce. Na całe szczęście, można też kupować ichniejsze wyroby tytoniowe, a nie tylko znane marki wielkich koncernów (choć akurat do "lucków" nic nie mam ;) Niektóre z tych typowo japońskich, w miękkich opakowaniach, kosztują poniżej 10zł! Ale do tematu palenia w Japonii, jeszcze powrócę w późniejszych rozdziałach.



Można sobie powróżyć...



Albo pomodlić się.


Zdecydowałem, by przyjść w to miejsce, nie tylko dlatego że lubię ramen i klimat starej Japonii - ale oglądając kiedyś film z tego muzeum, który nakręcił Mr. Jedi, dowiedziałem się, że gdzieś tam miauczy ;)



No i okazało się, że jest dachowiec. Wystarczyło przejść koło pewnych drzwi (albo nimi poruszyć) a fotokomórka włączała miauczenie :)



Ciężka decyzja - z którego regionu Japonii zjeść dzisiaj ramen? Wybór padł na wyspę Kiusiu.



Najpierw trzeba było zaznajomić się z machiną, w której składa się zamówienie.
Odkąd dawno temu w Londynie automat z napojami zjadł mi ostatniego funta, niezbyt ufam takim urządzeniom. Ale że w Japonii są one wszędzie i nie bywają zawodne, na powrót się przekonałem (ale tylko na czas wyjazdu - w krakowskich tramwajach za Chiny nie kupię biletu z automatu ;)
Sama obsługa jest banalnie prosta - najpierw wrzuca się kasę, a dopiero później wybiera (w moim przypadku ramen i piwko :) Większość przycisków jest opatrzona zdjęciami, więc ryzyko naprawdę niewielkie że coś źle się naciśnie - trzeba tylko zaznaczyć czy ma być duża, czy mała porcja. Dla gajdzinów-weteranów, którzy na nie jednej maszynie zęby zjedli, jest możliwość dokupywania dodatkowych, ulubionych składników, co już jest wyższą szkołą jazdy (nie mówię tu o Japończykach, którzy opanowali tę umiejętność już w wieku przedszkolnym... a przynajmniej odkąd nauczyli się jeść ramen ;) Ale i gajdzini-lamerzy też nie stoją na straconej pozycji - wystarczy postać chwilę z zagubioną miną, a zaraz ktoś uprzyjmy z obsługi wyjdzie na zewnątrz i pomoże :)


Jest to wygodne, bo obsługa zajmuje się robieniem ramenu, a nie wydawaniem reszty - a pieniądz (zwłaszcza papierowy) w Japonii ma szczególne znaczenie, więc nie wydaje się reszty od tak sobie, tylko z szacunkiem, obiema rękami i z wypowiedzeniem kilku grzecznościowych formułek, co oczywiście chwilę trwa.



Itadakimasu!


To był najlepszy ramen, jaki jadłem!


Do pełni szczęścia brakowało, żeby reklamowały go koty, a nie zarumienione czarne niedźwiadki (ale to ramen z Kumamoto, a nie Nekomoto przecież ;). Chociaż kuma (misiu) to obok kotków, lisów i tanuki, jedno z popularniejszych zwierzątek w KKW - z pewnością(?) graliście kiedyś w Tekkena, ale czy widzieliście już "Yuri Kuma Arashi"?
Gaugau ;)


Odwiedziliśmy Kateko (sic!) Cafe - na terenie muzeum tylko tam można palić. A ja, po kolejnym piwku zdecydowałem się na karaoke :)


Wybrałem motyw przewodni z Tora-sana.


Melodię doskonale znałem, natomiast zapomniałem, że tam jest tyle tekstu... Było to moje pierwsze (i myślę, że raczej ostatnie ;) karaoke - Japonka za barem starała się przynajmniej zachować kamienną twarz....


A przysłuchiwał się temu wszystkiemu ze stoickim spokojem wentylator z  kotkiem :)


Oczywiście wspomniane wyżej "Neko Ramen Taisho" i "Ramen Girl", to nie jedyne ramenowe filmy. Warto posmakować też "Ramen Samurai". A już zwłaszcza "Tampopo" w reżyserii tragicznie zmarłego Juzo Itami.- jeśli nie dla ramenu, to chociaż dla słynnej sceny z Gudeta... no z żółtkiem ;)

Tak więc smacznego!







3 komentarze:

  1. Ech, co za klimat... Parafrazując Christophera Lloyda z filmu "Rzeczy, które robisz w Denver będąc martwym": You did the things!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pers!
    Pyszna (także doustnie) relacja. Jakby miał czas to bym z Tobą pojechał next time. Choć może aż takiego kota nie mam... ; )
    PS. Będą z Ciebie ludzie - ludzie koty! I pisarz może też.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za komentarze! W następnym rozdziale przeniosę się do Hongkongu lat 80-tych ;)

    OdpowiedzUsuń