czwartek, 25 sierpnia 2016

Japonia 04 - Yokosuka



Przyjechaliśmy do Yokosuki. Podoba mi się, że na japońskich stacjach kolejowych dostępne są nie tylko darmowe plany miasta, ale i pamiątkowe pieczątki - oczywiście też sobie przybiłem.



Do tego 400 tysięcznego miasta przyjechałem ze względu na Shenmue - ale o tym w następnym rozdziale.
Ważne, że kocie szczęście wciąż mi dopisywało. Pierwotnie mieliśmy trafić tu pierwszego dnia - pomyślałem, że dwie godzinki spędzone na spacerze po Dobuita Street wystarczą w zupełności do zaspokojenia mojej growej pasji. Ale plany się pozmieniały, dotarliśmy do Yokosuki w sobotni poranek i zostaliśmy znacznie dłużej - a było warto!

W Yokosuce znajduje się olbrzymia baza Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Do sporej części obszarów gdzie mieszkają Amerykanie, nie mają wstępu nie tylko turyści, ale nawet mieszkający tu Japończycy. Te obiekty można zobaczyć w młodzieżowej produkcji "Catch a Wave".



Widok na zatokę z parku Verny.




Zdecydowanie najlepszym filmem nakręconym w Yokosuce jest "Pigs and Battleships" od Mistrza Imamury!




Niestety klubu Red Cat już od dawna w Yokosuce nie ma.


Ale wracamy do ekskursji. Na przybrzeżnym deptaku w parku Verny, grała akurat orkiestra licealistek.



Nie był to może występ na miarę dziewcząt z filmu "Swing Girls", ale przyjemnie było posłuchać.




Nieopodal, panowie zabrali swoje lalki na spacer, by robić im zdjęcia w ogrodzie różanym.



Można i tak. Dla ciężko pracującego salarymana, weekend to okazja do odpoczynku i relaksu. A jeśli nie ma się rodziny na głowie, można przecież spędzić trochę czasu z lalką i przy okazji pochwalić się przed innymi pasjonatami np. nowym, wypasionym obiektywem. Aha, nie są to oczywiście żadne lale barbiepodobne, tylko z mocno "wyższej półki" po kilka tysięcy złotych. Kawaii, ale ja już bym wolał jak co, taką z filmu Hirokazu Koreedy "Air Doll" tudzież z "Hello, My Dolly Girlfriend" :)



Pomniki różnych japońskich okrętów bojowych - czyżby Yamato?


A tu coś dla wędkarzy...


Coś dla kolejarzy - płyty DVD z różnymi trasami, nakręcone z widoku FPP z lokomotywy. Jako fan gier z serii Densha De Go! jak mógłbym nie kupić ;)


I oczywiście dla kociarzy :)



A to są zdjęcia tylko z jednego domu handlowego! ;)



Jeden z kotków wyraźnie chciał mi coś powiedzieć...




Można też było wyciągnąć koty z UFO Catchera.


Na drugie śniadanie dostałem za darmo kiwi. Wprawdzie w eleganckich domach towarowych w tokijskiej dzielnicy Ginza częstują znacznie bardziej luksusowymi frykasami, ale i kiwi dobre - i smaczne i zdrowe.



Kolejne kotki z wystaw.





A z tego to prawdziwy sukinkot...



Zresztą sami zobaczcie jak potrafi podwędzić monetę ;)



Koci domek? A w środku była... siłownia ;)



Yokosuka nie grzeszy specjalnie urodą.


Ale można natrafić też na czarowne zakątki.


Zauważyłem sporo kramów na ulicy - a takie widoki zwiastują matsuri! Ale jakaż była szansa, że tego sobotniego poranka akurat trafię na odbywające się raz w roku w Yokosuce dwudniowe święto? Na pewno większa, niż gdybym przyjechał tu zgodnie z planem dzień wcześniej - na brak kociego szczęścia nie mogłem narzekać :)



Wśród kramów wyróżniały się stoiska Kingyo Sukui (żelazna tradycja na matsuri) oferujące zabawę w łowienie złotych rybek. A nie jest to takie łatwe, bo używa się delikatnego papierowego czerpaka.


Można zakupić przeróżne maski, chociaż te klasyczne są w wyraźnej mniejszości. Dominują postacie z filmów Disney'a, Pokemony, yokai (ale te z gry Yokai Watch) Hello Kitty, a nawet Gudetama i Hatsune Miku! Przez chwilę wydawało mi się, że wypatrzyłem maskę Santo - ale to przecież niemożliwe ;)



Jako znany snajper o ksywce "Kocie Oko" dałem popis strzeleckich możliwości ;)


Jednak najwięcej było kramów z jedzeniem. I to naprawdę dobrym. Nie ma co się dziwić, bo ci ludzie z tego żyją - przez cały rok jeżdżą ze swoim kramikiem po całej Japonii, od matsuri do matsuri... eh niczym Tora-san :)



Zapraszam na wirtualny spacer po ulicznych kramikach.




Z różnych festynowych przekąsek najbardziej smakowało mi okonomiyaki. Ten pan zapewne od 20 a może i 30 lat przyrządza tą specyficzną "japońską pizzę".


Podśpiewywał sobie wpadającą w ucho piosenkę zachwalającą okonomiyaki, co chciałem uwiecznić na filmie, ale kiedy wyciągnąłem aparat niestety przestał :(




Jajka sadzonego jeszcze nie jadłem pałeczkami, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz.



Na placyku stały już mikoshi, przyniesione z pobliskiego shintoistycznego chramu. Później grupki mężczyzn w tradycyjnych, zazwyczaj niebieskich yukatach, będą te przenośne sanktuaria obnosić po dzielnicy.



W rytm uderzeń japońskich bębnów Taiko i dzwięku fletów shakuhachi...



Rozpoczęto festiwalowe tańce.



Ludzi na razie mało, bo kulminacyjna część matsuri, miała odbyć się dopiero wieczorem, a to było takie preludium.



Wprawdzie nie powinno się robić zdjęć członkom Yakuzy, ale szybko cyknąłem fotkę jak nikt nie patrzył.



Dźwięki dochodziły też z pobliskiej świątyni. A poprawnie mówiąc, to z shitnoistycznego chramu, do którego w przeciwieństwie do świątyń buddyjskich, wchodzi się przez bramę Torii.



I znów japońskie piszczałki i bębenki - aż tu nagle zeskakuje smok.




I pożera małe dzieci. A przynajmniej kłapie je paszczą na szczęście, niczym polski Turoń podążający za kolędnikami.




Weszliśmy po 154 schodach na wzgórze, skąd miau roztaczać się fantastyczny widok.


A był taki sobie - w oddali gdzieś tam widać Zatokę Tokijską.



Mimo wszystko było warto, bo odnaleźliśmy niewielki kompleks świątynny z buddyjskim cmentarzem.


Podczas gdy "na dole" przy chramie trwał w najlepsze festiwal, tu nie było żywego ducha.



Jak widać (po bramie Torii), również znalazło się miejsce dla maleńkiego chramu shinto - ale w Japonii shintoizm i buddyzm koegzystują w harmonii od wieków.


Temizuya, to miejsce do rytualnego oczyszczenia - obmycia rąk i przepłukania ust. Nie zaszkodzi też polać wodą posążka po prawej.




Musieliśmy już wracać w stronę naszej stacji kolejowej, a tymczasem matsuri trwało w najlepsze.



Obnoszone na cyprysowych palach mikoshi - odpowiednio potrząsane w rytm radosnych okrzyków i pieśni, aby bóstwo (kami) znajdujące się w środku, było zadowolone.




W pobliżu Yokosuka-chūō Station (drugi dworzec, który obsługuje prywatną linię kolejową, więc nasze JR Passy były zupełnie nieprzydatne) znajduje się kilka rzeźb jazzowych muzyków - tu akurat saksofonista.



Wreszcie upragniona przerwa na piwko. Wprawdzie w Japonii można pić alkohol na ulicy, ale chcieliśmy kulturalnie usiąść, by dać odpocząć nogom, napić się, a ja jeszcze miałem uzupełnić notatki. W tak ładną pogodę najfajniej siedzi się w ogródku. Albo przynajmniej na zewnątrz. Tymczasem po kilku godzinach łażenia, to było jedyne miejsce z krzesłami na zewnątrz które dostrzegliśmy. Znaleźć knajpkę z ogródkiem, od tak "przypadkowo" na ulicy to niczym trafienie szóstki w totka. Ok, trochę przesadzam, ale mieszkając w Krakowie i szwendając się nawet po mało turystycznych dzielnicach, natykam się na ogródki niemal na każdym kroku (oczywiście latem ;), a podczas dwutygodniowego wyjazdu do Japonii wypiłem piwka w takich miejscach zaledwie parę razy.
Żeby było śmieszniej(?) okazało się, że usiedliśmy w hawajskiej restauracji. Piwo było oczywiście też hawajskie - Aloha (bo jakżeby inaczej ;) - dobre, chociaż mój portfel zapłakał...



Niedaleko parku Verny i dużego domu handlowego, wypatrzyłem pewien sklep z akcesoriami dla zwierząt.



A w środku Neco Life House.



Zapewne coś w rodzaju schroniska, czy domu adopcyjnego dla kotków.




Grunt, że miauy zapewnioną dobrą opiekę :)




I wreszcie dotarliśmy na dworzec. Przed wejściem stoi maskotka miasta - śmieszny kaczor w marynarskim mundurku z talerzem kare raisu. Yokosuka postawiła w turystyce, że będzie miastem słynnym z curry (zamiast z Shenmue, eh). Ale prawie każde szanujące się japońskie miasto lub region ma jakieś Yuru-Kyara - więcej o tym kawaii fenomenie można przeczytać w serwisie japonia-online.



Stąd miau nadjechać nasz pociąg.



Widok z peronu - czekaliśmy aż przyjedzie pociąg, a przypłynął okręt podwodny :)





Z żalem pożegnaliśmy Yokosukę. Teraz szybko po bagaże do Kawasaki i później shinkansenem do Osaki. Oczywiście nie obeszło się bez przygód, ale o tym już następnym razem. A wcześniej jeszcze specjalny rozdział poświęcony Yokosuce i Shenmue :)







1 komentarz: