Aby dostać się do Osaki, czekała nas podróż z kilkoma przesiadkami. Najpierw wróciliśmy z Yokosuki do Kawasaki, by odebrać bagaże.
Wszechobecne w Japonii skrytki, bardzo się przydają, chociaż te największe po 700y (więc dość drogie, ale spokojnie mieści się w nich i walizka i duży plecak) często bywają zajęte.
Kolejnymi lokalnymi pociągami pojechaliśmy na stację Shinagawa (pomiędzy Tokio a Jokohamą), gdzie miau zatrzymać się nasz shinkansen. Przekonaliśmy się (po raz pierwszy tego dnia), że zazwyczaj punktualnym co do sekundy japońskim pociągom, też zdarzają się opóźnienia. Spowodowane jest to (rzadziej) w wyniku trzęsień ziemi, lub (częściej) przez samobójców skaczących na tory. Pomimo takich miejsc jak niesławny las Aokigahara, spory procent Japończyków pragnących rozstać się z życiem wybiera właśnie tobikomi rzucając się pod pociąg i nie bacząc na to, że rodzina musi później zapłacić horrendalnie wysokie odszkodowanie. Wprawdzie, w Japonii można bez problemu kupić bestsellerowy "Kompletny podręcznik samobójstwa", spory rozgłos zyskują filmy takie jak "Suicide Club" ze słynną początkową sceną, jednak twierdzenie, że w Kraju Kwitnącej Wiśni dochodzi do największej liczny samobójstw na świecie, to zwyczajnie kłamliwy stereotyp. Zastanawiające jest jednak, iż tak wielu wybitnych japońskich pisarzy jak Takeo Arishima, Ryunosuke Akutagawa, Osamu Dazai, Tamiki Hara, Ashihei Hino, Yasunari Kawabata i Yukio Mishima popełniło samobójstwo, ale to już temat na odrębny artykuł.
Na stacji Shinagawa znajduje się stoisko z wieloma różnymi ekiben (takie bento do pociągu - połączenie słów "eki", czyli stacja, z "ben", skrótu od bento) z całej Japonii. Jest to o tyle niezwykłe, że zazwyczaj każda stacja posiada swój własny ekiben będący jej specjalnością i wizytówką. Rozwinęła się nawet ekiben-turystyka! Ludzie jadą kilkaset kilometrów w jedną stronę, by wysiąść w jakimś małym miasteczku, którego nawet nie mają czasu (lub ochoty) zwiedzić - wystarczy, że kupią na stacji wyjątkowy przysmak i już wsiadają do powrotnego pociągu, by móc cieszyć się jazdą i jedzeniem. Ponoć tych różnych przysmaków w pudełkach jest aż 3 tysiące w całej Japonii! Prawdopodobnie pierwszy ekiben był sprzedawany na stacji Utsunomiya już w 1885 roku (czyli kiedy ją wybudowano) a na porcję składały się dwie kulki ryżu i rzodkiew daikon (kawałek), to wszystko zawinięte w liść bambusa. Masowa sprzedaż rozwinęła się dopiero w latach 20-ych XX wieku, kiedy kolej na dobre zagościła w różnych zakątkach Kraju Kwitnącej Wiśni. Jeśli kogoś bardziej interesuje ten jakże smaczny temat, polecam filmik z serii Begin Japanology o ekiben właśnie :)
A oto i shinkansen - nasz pierwszy, więc uwieczniłem go na zdjęciu (i na filmie też :) Miau nas zawieźć do Osaki, ale niezbyt dobrze mu to wyszło... Ważne, by robiąc zdjęcia nadjeżdżających pociągów, nie przekraczać namalowanej na peronie żółtej linii, bo wtedy zawiadowca bardzo się złości na głupich gajdzinów.
Przysmaki na drogę (gorzka, zimna kawa to jednak nie był dobry zakup), aparat wymagający podładowania (kontakty są w każdym wagonie przed pierwszym i za ostatnim rzędem foteli) i solar kotek kupiony w Yokosuce, który radośnie machał podróżnym na peronach (tu, tylko do zdjęcia go obróciłem :)
Pamiętacie jak w pierwszym rozdziale pisałem, że zjadłem pociąg? Jeżdżący od marca tego roku z Tokio na Hokkaido shinkansen Hayabusa w wersji mini :) Prawdziwym raczej mała szansa, żebym się przejechał - nawet jak powrócę (oby jak najszybciej) do Japonii, to nie działa na niego JR Pass (edit 2018 - a jednak ponoć działa... :)
Porcja może niezbyt wielka, ale wszystko świeże - ekiben ten kupiłem na stacji Shinagawa koło godziny 17-tej, a został przyrządzony tego samego dnia, w oddalonym o jakieś 850km Hakodate na Hokkaido. Ponieważ Hayabusa potrafi rozpędzić się nawet do 320km/h, nie ma się co dziwić że tak szybko dowozi do Tokio swoje smaczniejsze odpowiedniki. A pudełko-pociąg tak mi się spodobało, że przywiozłem ze sobą do Polski - zresztą trochę szkoda było mi wyrzucać "zabawkę" za pięćdziesiąt złotych ;)
Shinkansen (bodaj Kodama, czyli ten z "wolniejszych") którym jechaliśmy, wlókł się coś niemiłosiernie - za chwilę powinniśmy być w Osace, a tu dopiero Nagoja. I nagle wszyscy zaczęli wychodzić, bo pociąg stał się "out of service". Konduktor powiedział, że następny pociąg-pocisk Hikari przyjedzie za jakieś pół godziny. Ale zauważyliśmy, że po drugiej stronie peronu nadjechał (do niedawna jeszcze) najszybszy Nozomi (na którego nie działa JR Pass!). Trochę rozczarowani tą legendarną punktualnością (czy może bardziej kolejnym skoczkiem tego dnia), bez wahania wsiedliśmy. No bo czemu nie - JR Pass pokazuje się tylko przy wejściu i wyjściu na stację, więc skąd mają wiedzieć którym pociągiem jechaliśmy, skoro nikt w shinkansenach biletów nie sprawdza, prawda? Otóż nie. Akurat po Nozomi chodzi konduktor i sprawdza bilety, o czym przekonaliśmy się (na szczęście!) dopiero podczas kolejnej (legalnej już - na biletach :) przejażdżki tym superszybkim pociągiem, jakiś tydzień później.
Pomimo iż podczas godzinnej podróży z Nagoi do Osaki nikt nas nie kontrolował, to nie polecam tego typu kombinowania - zwłaszcza, że ileż można zaoszczędzić czasu jadąc z Tokio do Osaki czy Kioto - z pół godzinki? No chyba że jest się w wyjątkowej sytuacji, np. w takiej jak my wtedy byliśmy :)
A jak samo "legendarne" i niedostępne dla gajdzinów z JR Passem Nozomi? Można powiedzieć - wiele hałasu o nic. Poza tym, że objęte jest całkowitą rezerwacją miejsc, a gniazdka są w każdym rzędzie, a nie tylko z tyłu i z przodu wagonu, to wielkich różnic nie zauważyłem, poza tym, że pędzi nieco szybciej od "zwykłych" shinkansenów jak Kodama, czy Hikari i zatrzymuje się na mniejszej ilości stacji.
Można dyskutować, czy postąpiliśmy słusznie, czy nie, ale gdybyśmy jednak w Nagoi poczekali te pół godziny na shinkansen Hikari, to do Osaki dotarlibyśmy jeszcze bardziej spóźnieni - większość pociągów, z kolejnymi Nozomi włącznie stała się "out of service".
Nocleg mieliśmy w dzielnicy Nishinari, pełnej tanich hoteli i podejrzanych spelun. Może i wieczorem okolica nie wyglądała za ciekawie, ale (jak wszędzie w Japonii) czuliśmy się zupełnie bezpiecznie. W pobliżu znajduje jeden z symboli Osaki - wieża Tsutenkaku - niestety to nie był widok z okna naszego hotelu.
Hotel który wybraliśmy nosił dumnie nazwę Diament i był najtańszym noclegiem w całej Japonii jaki można znaleźć na stronie booking.com :) Dwa futony, poduszki wypełnione ryżem - może i low-budget, ale za to japoński low-budget :) Zresztą i tak mieliśmy w planach pozwiedzać Osakę nocą, więc dla tych 5 godzin snu, to szkoda było przepłacać. W okolicy znajduje się mnóstwo równie tanich noclegowni (40-50zł pokój 1-os, 80-100zł za dwójkę - wszystkie z klimą i tv) więc udało nam się obalić kolejny mit - jakież to noclegi w Japonii są drogie. Dla budżetowego turysty posiadającego JR Pass, rozsądne może być założenie takiej kilku(nasto) dniowej "bazy" w Osace, skąd shinkansenem wszędzie blisko.
Chyba, że ktoś szuka "pokoju z widokiem", to ta opcja nie będzie dla niego :)
Z naszej "dzielnicy nędzy", do centrum Osaki, a konkretniej dzielnicy rozrywkowej Namba i kanału Dotonbori idzie się piechotą około 40 minut - tak więc nasz tani hotel nie był na jakimś totalnym zadupiu. Im bliżej centrum, tym więcej pojawia się fantazyjnych budynków.
Kotki też były. I małe...
I duże. A raczej OLBRZYMIE!
Billboard na cały wieżowiec, z kotkiem zapraszającym na karaoke - czemu nie? Mnie tam zachęcił i gdybym tylko umiał, to od razu bym pobiegł pośpiewać ;)
Wejście do Dotonbori - w Japonii często można zobaczyć podobne "bramy" zapraszające do rozrywkowych dzielnic.
Nawet o odpowiednie powitanie Szanownego Kota zadbali :)
Most Ebisu-bashi nad kanałem Dotonbori. Pomimo późnej pory, są tłumy Japończyków i turystów - niektórzy już mniej lub bardziej pijani :) Za to wszyscy w dobrych humorach i wyraźnie widoczny jest brak chamstwa i buractwa, tak dobrze znanego niestety z życia nocnego bardzo wielu polskich miast.
Niezwykle ciekawa jest pewna sprawa z połowy lat 80-tych, kiedy to doszło do porwania prezesa firmy. Dość szybko udało mu się uciec, jednak osoba(y) podpisująca się "The Monster with 21 Faces" (Edogawa Rampo się kłania) zaczęła wysyłać do firmy listy, z groźbą umieszczenia zatrutych słodyczy na półkach. Kamera w jednym ze sklepów uchwyciła nawet tajemniczego mężczyznę, który wyraźnie coś kombinował z czekoladkami. Zadecydowano o prewencyjnym wycofaniu produktów, co przyniosło straty 21 milionów dolarów. Cyjanku potasu nie znaleziono, a szantażysta uczepił się innej firmy z tej branży. Później pojawia się jeszcze tajemniczy człowiek o oczach lisa (a jak wiemy, kitsune posiadają zdolność przyjmowania ludzkiej postaci!) i spory okup, a całość jest o tyle tajemnicza, że sprawcy(ów) nigdy nie złapano. Chętnie bym obejrzał jakiś film oparty na tej nierozwiązanej sprawie, byle tak dobry jak "Zodiak" czy "Memories of Murder".
Na szczęście Glico wyszło na prostą i dziś jest niezwykle dochodową firmą, sprzedającą swoje produkty nie tylko w Japonii, ale i wielu innych krajach - szkoda tylko, że oficjalnie nie w Polsce. Ale jeśli czytaliście wcześniejsze rozdziały, być może pamiętacie mój zachwyt nad Pocky i że można je bez problemu kupić np. w Krakowie :)
Z weselszych rzeczy - jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o "cukierkowym" biznesie, polecam znakomitą komedię obyczajową z 1958 roku "Giants and Toys" opowiadającą o rywalizacji trzech manufaktur słodyczy, w realiach powojennej Japoni.
Jeśli ktoś decyduje się na zdjęcie z Glico Manem w tle, to zazwyczaj przyjmuje odpowiednią pozę :)
Postaliśmy z pół godzinki popijając piwko (można pić na ulicy), paląc szlugi (nie można palić na ulicy... ale w Namba w nocy to mało kto tego przestrzega i się przejmuje) i obserwując pracę naganiaczy.
Nazywani z angielskiego, "scouto" wypatrują ładnych dziewczyn, oferując im pracę w hostess clubach, lub salonach masażu. Wydali mi się przy tym strasznie nachalni - rozkładali ręce, zachodzili drogę, uważając jednak by nie wejść w żaden kontakt cielesny. Mimo to, w Polsce zapewne niejeden z nich dostałby z liścia.
Szerzej opowiada o tym typowo japońskim "fenomenie" film "Shinjuku Swan" w reżyserii mojego ulubionego reżysera Shiona Sono..
Nie byłbym sobą, gdybym nie dodał, że w "Shinjuku Swan" jest też scena z Taiko no Tatsujin :) Bębenek tym filmem dołącza do innych popularnych produkcji w których "wystąpił", jak "Między Słowami" i "Wasabi"
Rzut okiem (a nawet dwa :) na kanał Dotonbori, w jedną i drugą stronę.
Jedna z klubowiczek widząc że wyciągam aparat, zaczęła pozować do zdjęć pytając czy jest kawaii? Oj, zdecydowanie była ;)
Zresztą wyluzowani osakijczycy sami zachęcają, by jakiś gajdzin pstryknął im fotkę :)
Pobliskie restauracje prześcigają się w wymyślnych szyldach mających przyciągnąć klientów. Kolejka po takoyaki (kulki z ośmiornicy w cieście) spora, ale to w końcu osakijski przysmak.
Filia słynnej restauracji z daniami tylko i wyłącznie z kraba. Do tej oryginalnej udamy się już następnego dnia.
Podsmażane pierożki gyoza - takie skosztowaliśmy dopiero pod koniec pobytu w Japonii.
Chyba nie muszę opisywać co to ;)
A tu, to do końca nie jestem pewien ;)
Pospacerowaliśmy wzdłuż kanału, gdzie neony widowiskowo odbijały się w wodzie.
Aż w końcu spostrzegliśmy (wreszcie!) że jedna izakaya miała wystawione stoliki na zewnątrz! Bez zastanowienia usiedliśmy na piwko :)
Na jednym się oczywiście nie skończyło, bo piwko i smaczne i w dobrej cenie (330y) i oferowali typowe (przy)smaki Osaki - na zdjęciu kushikatsu, czyli smażone na głębokim tłuszczu mięsko i warzywa.
Po drodze, jeszcze w Namba, przystanęliśmy na chwilę przy małej świątyni.
Hotelu przyozdobionym dziwacznymi kolumnami. Długo głowiłem się co przedstawiają, ale już wiem, że to twarze - azjatycka, afrykańska, arabska i zachodnia.
I Teatrze Kabuki. Budynek został zbudowany w zachodnim stylu w 1923 roku i może pomieścić ponad 1000 widzów.
A tak opisał swoje wrażenia ze spektaklu Kabuki Olgierd Budrewicz, w książce "Tokijskie ABC" (wyd. Iskry, 1970). "Przedstawienie w teatrze Kabuki trwało o 11 rano do 9 wieczorem; wytrzymałem tylko trzy godziny. Innym razem spektakl odbywał się w Teatrze Narodowym w Tokio i trwał pięć godzin - zdzierżyłem dwie. Kabuki, który liczy zaledwie około 350 lat, jest dziś w Japonii gatunkiem panującym (...)."
Dalsza część jego relacji na zdjęciu:
To nie brama do Chinatown, ale kolejny salon pachinko.
Sklep był czynny do 26:00, jednak nie wstąpiliśmy, bo chcieliśmy zdążyć przed 27 do hotelu ;)
Do love hotelu oczywiście :) Kolejny japoński fenomen, niezbyt dobrze odbierany przez ludzi z zachodu, którzy nie mają o tym większego pojęcia. Jasne można przyjść tu z prostytutką i wynająć pokój na godziny, ale większość stanowią zakochane japońskie pary. Młodzi przychodzą tu z braku własnego mieszkania, a małżeństwa z powodu zbyt małego mieszkania (i np. dzielenia pokoju z dziećmi lub teściami, co uniemożliwia nocne kocie harce). I jedni i drudzy mogą zakosztować luksusu na olbrzymich łożach z baldachimem i spełniać fantazje w baśniowo wystrojonych pokojach.
Więcej o hotelach miłości można poczytać na stronie Japonia-Online, więc nie będę dublował tematu.
Do love hoteli trafiali bohaterowie wielu filmowych produkcji. W głośnym "Map of the Sounds of Tokio" w reżyserii Isabel Coixet, ulubionym pokojem pary, był taki stylizowany na... wagon metra (w rzeczywistości frotteuryzm ma się w Japonii na tyle dobrze, że w godzinach szczytu wprowadzono specjalne wagony dla kobiet, do których żaden chikan nie wsiądzie). Ale chyba najciekawszym, bo pokazującym jak wygląda taki hotel "od kuchni" jest "Kabukicho Love Hotel" portretujący kilkunastu bohaterów, znajdujących się na życiowym zakręcie.
Tradycyjnie już kończę kotkami - takie spotkaliśmy tej nocy
=^_^=
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuń