Wczesnym rankiem wymeldowaliśmy się z naszego diamentowego hotelu i postanowiliśmy pospacerować po tej osakijskiej "dzielnicy nędzy", w której się znajdowaliśmy.
Nishinari, to na pewno nie jest najbardziej reprezentacyjna dzielnica Osaki, co nie znaczy. że nie można tu miło spędzić kilku godzin (spójrzcie jaka piękna pomarańczowa densha jest na drugim planie :) Może nie jest tak czysto, jak gdzie indziej (na chodniku leżą papierki i niedopałki papierosów - gdyż mało kto przejmuje się tu zakazem palenia na ulicach) i brak też luksusowych sklepów (ale jest za to wiele tanich supermarketów i sklepów stujenowych - w sam raz dla budżetowego turysty).
Po torach jeżdżą urocze pociągi, przypominające nieco tramwaje.
Jest też sporo shotengai z niedrogimi sklepami i restauracyjkami - ale jak widać po zdjęciach, rano prawie wszystkie były jeszcze zamknięte - czyżby dlatego, że była niedziela? Takie zadaszone alejki są bardzo popularne w Kraju Kwitnącej Wiśni - wszak deszcz pada tu często i to nie jakiś "kapuśniaczek", więc sprytni Japończycy znaleźli i na to rozwiązanie, by choć przez chwilę nie moknąć :)
Kolejny shotengai - mam nadzieję, że widzicie kotka :)
Liczyłem, że w tych sklepikach z "mydłem i powidłem" uda mi się kupić notatnik, gdyż poprzedni zdążyłem już cały zapisać, ale jakoś strasznie opornie szło im otwieranie - chyba osakijczycy z "dzielnicy nędzy" lubią się wyspać (a zwłaszcza w niedzielę :) Jeden z nielicznych, czynnych już sklepów, oferował (zbytnio się z tym nie kryjąc) pirackie filmy i koncerty, chamsko wypalone na DVD-R z dołączoną kserowaną okładką - po 500-1000y jakby ktoś był ciekaw.
Zastanawialiśmy się z Kubą co dalej, a tymczasem podszedł do nas sympatyczny starszy Japończyk i zagadał płynną angielszczyzną. Kiedy wyjaśniłem, że chciałbym kupić notatnik, ale nie wiem gdzie, zaprowadził nas do odpowiedniego sklepu, po drodze przez kwadrans opowiadając ciekawe historie ze swojego życia. Wierzcie mi, ale spotkać biegle mówiącego po angielsku mieszkańca Japonii, który w dodatku nie spieszy się nigdzie, naprawdę nie jest łatwo.
Jeśli kogoś zainteresował ten temat, polecam film "The Sun's Burial" o osakijskich slumsach w 1960 roku, w reżyserii Nagisy Oshimy. Na pewno nie jest łatwy i przyjemny w odbiorze - taki trochę w poetyce włoskiego neorealizmu.
W drodze na stację kolejową, znów dostrzegliśmy wieżę Tsutenkaku - niestety zabrakło czasu, aby podejść bliżej, ale z daleka wydawała się znacznie ciekawsza (bardziej kawaii?) od Tokyo Tower czy Tokyo Skytree - choć od pierwszej jest niższa o jakieś 225, a od drugiej aż o 526 metrów!
Taka ładna panoramka. Z lewej Tsutenkaku, a z prawej? Zamek? Niemożliwe, przecież jest w zupełnie innej części miasta, no i chyba trochę ładniejszy...
Ale tak mi się w pierwszej chwili skojarzyło, bo z filmu "An Inn at Osaka" pamiętałem, że z zamku rozciąga się piękna panorama na miasto.
Więc co to za budynek?
Postarajcie się zgadnąć i napisać w komentarzach :)
Pojechaliśmy pociągiem znów na stację Namba.
I podobnie jak wczoraj, im bliżej centrum, tym więcej widzieliśmy fantazyjnych budynków - chyba nawet tych samych ;)
Zaglądając do poprzedniego rozdziału, możecie ocenić, czy ładniej prezentują się w nocy, czy też w świetle dziennym.
Jednak w nocy takich samochodów nie słyszeliśmy ;)
Po wielkim kocim billboardzie poznaliśmy, że już jesteśmy bardzo blisko kanału Dotonbori.
Chciałbym kiedyś powiesić takiego kotka na "moim" bloku - i najlepiej, żeby reklamował nie karaoke, tylko Kocie Podróże :)
Ponownie most Ebisu-bashi i Japonki robiące sobie charakterystyczne fotki na tle Glico Mana.
Patrzcie! Toż to gaijin Kuba zastygł w odpowiedniej pozie - stał tak dobre pół godziny, więc ludzie rzucali mu drobne, by zrobić sobie z nim zdjęcie na tle Glico Mana - jakoś musieliśmy zarobić na posiłek w słynnej restauracji, do której chcieliśmy się udać ;)))
Noc, czy dzień, bez różnicy - na Ebisu-bashi zawsze tłoczno.
Ciekawe, czy spod tych parasolek, turyści płynący kanałem Dotonbori widzieli jakie cuda dzieją się na górze? ;)
A tu główny cel naszej dzisiejszej wycieczki po Osace - słynna restauracja z krabem :)
Charakterystycznego ruchomego kraba (kolejny z symboli Osaki!) widziałem w niezliczonych filmach. Niestety jak na złość, nie mogę sobie teraz przypomnieć tytułów - ale możecie mi pomóc pisząc je w komentarzach :)
Krab był też w grach z serii Yakuza (w części drugiej, piątej i zero).
Yakuza 5:
Pojawił się też gościnnie w głośnej serii anime "Samurai Champloo" skąd pochodzi poniższe zdjęcie.
Lepszego i bardziej prestiżowego miejsca na restaurację, niż most Ebisu-bashi, nie ma chyba w całej Osace. Mimo iż lokal zajmuje cały budynek, to i tak musieliśmy chwilę poczekać na wolny stolik, a byliśmy rano, zaraz po otwarciu (wieczorem, jeśli nie ma się rezerwacji, czas oczekiwania na wejście potrafi wynieść i dwie godziny!). Jest to pierwszy, oryginalny Kani Douraku, otwarty w 1962 roku. W późniejszym czasie restauracja dorobiła się też wielu filii. Kilkanaście lokali jest w samej Osace (zresztą najwięcej placówek jest właśnie w regionie Kansai), ale oczywiście kraba można zjeść też w Tokio i kilku innych miastach rozsianych po całej Japonii. A na parterze znajduje się dobrze zaopatrzony w krabowe upominki sklep - w sam raz na prezenty na 9 marca (w Japonii 22 czerwca) kiedy to obchodzony jest Dzień kraba :)
W końcu udało nam się dostać do środka. Już na wstępie zonk (pamiętacie jeszcze kota w worku?;) - filigranowa Japonka w szatni miała "mały" problem z podniesieniem plecaka Kuby. Temu wszystkiemu obojętnym wzrokiem przyglądał się windziarz o słusznej posturze, który nie kiwnął jednak palcem by pomóc, gdyż do jego obowiązków należało widać wyłącznie kłanianie się gościom i naciskanie przycisków w windzie. Zapadła konsternacja i Kuba (mimo sprzeciwów Japonki) podniósł swój plecak i sam zaniósł do szatni gdzieś na zapleczu. Inna sprawa, że częściej widuje się tu salarymanów w garniturach, niż plecakowiczów, stąd obsługa mogła być trochę nieprzygotowana ;)
Jeśli ktoś ma ochotę, to może wybrać sobie kraba, na którego ma smaka.
I w tym momencie przypomniałem sobie, że przecież mam w domu kraba (to ten z prawej :) i co by powiedział na moją wizytę w tej restauracji...
Nie mówiąc już, jak bardzo lubię szaloną komedię Minoru Kawasaki (twórcy takich przebojów jak "Calamari Wrestler", "Executive Koala" i oczywiście kociego "Neko Ramen Taisho" o którym wspominałem w rozdziale 1 i 2) pod tytułem "Kani Goalkeeper". Oglądając ten film, kibicowałem krabowi-bramkarzowi, w ucieczce przed członkami yakuzy, którzy chcieli go zjeść.
A zaraz sam będę pałaszował mięsko tego sympatycznego skorupiaka...
Czułem się trochę winny, ale w sumie to nigdy kraba nie jadłem (chińskie zupki o smaku krabowym przecież się nie liczą ;) więc czemu nie - wszystkiego w życiu należy przynajmniej raz spróbować (no poza kotami oczywiście, które niestety jedzą gdzieś tam w południowych prowincjach w Chinach).
Zamówiliśmy kaiseki, czyli zestaw kilkunastu dań (wielkości "tyle co kot napłakał", za to pięknie podanych) i prawie wszystkie były z kraba.
Nawet sake (ok, w Japonii poprawna nazwa to nihonshu) z kraba miauem :)
A tu co - lody z kraba?
Uff na szczęście nie, to tylko matcha, czyli sproszkowana zielona herbata - tutaj służąca jako "polewa" do lodów śmietankowych :)
Na koniec wizyta w toalecie. Ponieważ własne buty zostawia się przed wejściem na salę restauracyjną, przed WC czekają zapasowe, które należy założyć. To jednak całkiem normalne w Japonii, a o kiblu wspominam tylko z powodu kraba... właściwie krabowej piosenki, która rozbrzmiewa radośnie z umieszczonych pod sufitem głośników. Teraz żałuję, że nie nagrałem filmiku, ale wychodząc na zewnątrz, mojego mózgu wciąż nie chciała (nie mogła?) opuścić melodyjka niczym z "Purupuru Pururin" z zapętlonym "kani, kani, kani, kani" ;) Poczułem się jak główny bohater z wybitnego(!) anime "Welcome to the N.H.K." :)
Mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, więc pospacerowaliśmy wzdłuż kanału Dotonbori.
Zaraz obok mostu Ebisu-bashi, w niedzielny poranek trafiliśmy na występy początkujących artystów.
Być może w kolejce do mikrofonu, znajdowała się jakaś następczyni Oomori Seiko, która też tak zaczynała
A tu izakaya, w której piliśmy piwo wczoraj. No to wypijemy i dzisiaj :)
Właściciel poznał nas i ucieszył się, że tu wróciliśmy - może nie na tyle, by dostać jakąś zniżkę na piwo (a przecież w Osace targowanie jest powszechne i ludzie chwalą się, jeśli uda im się kupić coś taniej) ale zrobił nam zdjęcie, by wrzucić na firmowego facebooka, pokazując jak to zadowoleni gaijini się u niego stołują. BTW też zwróciliście uwagę na zielone kotki? :)
W miłej atmosferze wypiliśmy piwko, przy okazji podładowując trochę komórki - jakkolwiek to brzmi ;)
Patrzcie! Tam jest kotek!
Nyan, nyan, nyan, neko-chan :)
A ten przypomina trochę takie specjalne podłużne poduszki z wizerunkami kawaii dziewcząt z mang, do których tak lubią tulić się prawdziwi otaku ;)
Olbrzymi Tax Free Shop - coś jak sklep wolnocłowy. Ponoć bardzo znany ze swojej niezwykłej elewacji - jednak do środka nie weszliśmy. A wystarczyło, żeby trzymał kotka, a nie pingwina, a pierwszy stałbym w kolejce do kasy :) No ale ten niebieski zwierzak, to symbol Don Quijote - bardzo popularnej sieci sklepów, słynnej z rozbrzmiewającej wewnątrz piosenki o Don Kichocie(!) A skąd o tym wszystkim wiem? To proste, grałem w gry z serii Yakuza (na PlayStation 2,3 i 4) - nie wychodząc z domu, można poczuć się jak w Japonii i nawet wejść do sklepu Don Quijote, a w nadchodzącej części szóstej, będzie można również prowadzić Cat Cafe :)
Niedaleko stacji Namba odbywały się różne występy.
OCAT - jednak nie chodziło tu o Szanownego Kota, bo to skrót od Osaka City Air Terminal. Ale jakże fajny i koci :)
Wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy do Kioto. Na pożegnanie Osaki (choć jak się później okaże, takie nie do końca ;) przez okno wypatrzyłem Umeda Sky Building, szczycący się nie tylko nowoczesną architekturą, ale i spektakularnym tarasem widokowym.
A bardzo chciałem zobaczyć słynną 70-metrową Wieżę Słońca (kolejny symbol Osaki!) którą pamiętam doskonale z "20th Century Boys", ale pojawiła się też w końcowej scenie "Blue Rain Osaka".
Poniżej trailer "20th Century Boys" - mam nadzieję, że zachęci Was do poświęcenia blisko 7,5 godziny na obejrzenie całej trylogii, ale zaręczam, że każda minuta jest tego warta!
Ale wracając do Wieży Słońca - niestety Expo Commemoration Park, w którym zachowano pozostałości po Wystawie Światowej z 1970 roku, znajduje się prawie 20km na północ i nie było nam po drodze - spieszyliśmy się już na spotkanie z gejszami w Kioto :)
Przeczytałem z przyjemnością i miauem wrażenie, że nieco inaczej napisane. Czekam na dalszy ciąg.
OdpowiedzUsuńMega wciągające, aż się chce tam być! :D
OdpowiedzUsuńGekon
Przeczytałem (i obejrzałem) z dużym opóźnieniem, ale jeszcze większą przyjemnością. Wędrując po Osace nocą i za dnia, podróżnicy zachowują pewne tradycyjnie polskie postawy :) A swoją drogą, dobrze że w Krakowie nie ma takich taksówek...
OdpowiedzUsuńAle szkoda, że w Krakowie nie ma takich krabów... a jak kiedyś jeździły Czarne Wołgi, to też często drzwi nie dało się otworzyć - zwłaszcza od wewnątrz ;)
Usuń