czwartek, 19 października 2017

JAPONIA 20 - Nikko - Toshogu Shrine



Do Nikko nie da się bezpośrednio dojechać z Tokio liniami JR, a jedynie prywatnym przewoźnikiem.
Z Sendai też trzeba było jechać z przesiadką. Najpierw shinkansenem do Utsonomiya, najludniejszego (pół miliona mieszkańców) miasta prefektury Tochigi.




W Utsonomiya na dworcu kupiliśmy słodkie przekąski na dalszą drogę. Wprawdzie miasto słynie z pierożków gyoza (ponoć najlepsze w całej Japonii) ale nie mieliśmy czasu na takie kulinarne fanaberie.



Trafił się też jakiś kotowaty, zaraz koło stoiska z ekiben (takie kolejowe bento).


Jadąc lokalnym pociągiem do Nikko, mogłem przez okno przyjrzeć się urokom japońskiej prowincji.




Zaprojektowany przez słynnego amerykańskiego architekta Franka Lloyda Wrighta, dworzec kolejowy w Nikko służy pasażerom już od 1890 roku - to jeden z najstarszych tego typu budynków w Japonii.



W holu można zrobić sobie zdjęcie z pociągiem - albo nawet dwa zdjęcia :)



W toalecie, jak zwykle w Japonii czysto i schludno, nawet kwiatki w wazonie Hello Kitty mają :)


Jest też stylowe centrum informacji turystycznej.



Większość z tych dwóch milionów turystów, którzy odwiedzają każdego roku Nikko, udaje się od razu do taksówek, lub autobusu dowożącego do kompleksu świątynnego, który znajduje się (całkiem zasłużenie) na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Mnie i Kubie żadna marszruta nie straszna, więc zgodnie stwierdziliśmy, że idziemy "z buta". Dzięki temu mogliśmy trochę lepiej przyjrzeć się urokom miasteczka i licznym pomnikom.


Jest i mnich Shodo Shonin, bez działań którego nie powstałoby Nikko. A w ręku trzyma... tak, toż to Shoshakujo!


Po drodze, pragnienie gasiła bardzo dobra herbatka z mlekiem - królewska :)


Rozglądałem się też po wystawach, bo zawsze można dostrzec jakieś kotki :)
Trzeba przyznać, że większość sklepów najlepszy czas ma już za sobą. Tak to bywa skoro leniwi gaijini ledwo co wysiądą z pociągu, a już pakują się do autobusu - to niby komu lokalni kupcy mają sprzedawać swoje towary? I tak, większość przyjezdnych nawet nie wie, że można po drodze spróbować regionalnego piwka Nikko Kansarashi Sobashu.




Jest i yatai (takie mikoshi, tylko na kółkach, w którym obwożone jest bóstwo) używane podczas lokalnego matsuri. Muszę przyznać, że zazdroszczę trochę Pawłowi Musiałowskiemu, że był tu w odpowiednim czasie.



Wreszcie dotarliśmy pod most Shinkyo.


Ciekawą historię jego powstania przytacza mieszkająca w Nikko Anna Ikeda, w książce "Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji".

"Z wdzięczności Shodo i jego współtowarzysze wybudowali w tym miejscu most i nazwali go Yamasuge no ja bashi - wężowym mostem porośniętym fioletowymi kwiatami. Dziś nazywa się on Shinkyo, ale to ten sam czerwony most, który każdy turysta na drodze do świątyń musi obfotografować".


Kolorystyka mostu (cynobrowy) i rzeki (turkusowy) w połączeniu ze sobą robią wrażenie.



Wszyscy sobie robili fotki z mostem w tle, więc my też.



Zdjęcia można robić, ale wejść na sam most, już nie.


Dlatego wszyscy przekraczają rzekę innym mostem wybudowanym zaraz obok. A jednak nikt nie robi mu zdjęć. No prawie nikt, bo aby nie było mu smutno, zrobiłem jedno :)


Wspomniany już mnich Shodo pierwszą świątynię buddyjską (Rinnō-ji) założył tu w 766 roku. Rok później, aby mieć i bóstwa shintoistyczne po swojej stronie, powstał chram Futarasan. My jednak zmierzaliśmy wprost głównej atrakcji - Toshogu Shrine.


Toshogu to mauzoleum poświęcone Ieyasu Tokugawie (1543-1616) - ostatniemu z trzech zjednoczycieli państwa i założycielowi rodu szogunów, którzy przez 265 lat (okres Edo) władali Japonią. Starsi na pewno pamiętają najwybitniejszego japońskiego aktora Toshiro Mifune, który wcielił się w tą postać, w serialu "Szogun" na motywach powieści Jamesa Clavella. Miłośnicy mangi i anime, zapewne słyszeli o serii "Hyouge Mono" z 2011 roku. Tokugawa to również bohater wielu gier video - w większości tych samych tytułów, o których wspominałem w poprzednim rozdziale przy okazji notatki o Masamune Date.

Sama historia powstania Toshogu jest na tyle interesująca (i nie opisują jej tak dokładnie przewodniki), że znów pozwoliłem sobie skorzystać z książki Anny Ikedy "Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji":

"dokumentom księgowym), w przeliczeniu na dzisiejszą walutę, można oszacować na prawie czterdzieści miliardów jenów (...)."


Przy budowie pracowało 15 tysięcy najlepszych fachowców sprowadzonych z całej Japonii. To shintoistyczny chram, chociaż rzucają się też w oczy budowle buddyjskie.


Za wstęp dość słono sobie liczyli - ale to przecież unikalne miejsce na skalę światową. I kocie :)



Już przy samym wejściu dumnie wznosi się pięciokondygnacyjna pagoda.


Każda z kondygnacji reprezentuje jeden z pięciu żywiołów - ziemię, wodę, ogień, wiatr i niebo.


Święta stajnia. Budynek zdobi płaskorzeźba znana chyba na całym świecie (chociaż zapewne mało kto wie, że mieści się na tym niepozornym drewnianym budynku w Nikko).



Trzy mądre małpy - nie widząc zła, nie słysząc zła i nie mówiąc zła.



Święte magazyny Sanjinko i kamienne latarnie. Jeśli dobrze się przyjrzycie (sugeruję lupę ;) to na ostatnim widać płaskorzeźbę słoni. Konkretnie to wyobrażone słonie, bo przecież nikt w Japonii na początku okresu Edo prawdziwych nie widział.




Więcej kamiennych latarni. Gdzieś wyczytałem, że jedna zamienia się nocą w potwora i ma nawet ślady po ciosach samurajskim mieczem. Nie wiedziałem tylko która, więc robiłem zdjęcia wszystkim (potem okazało się, że to w innej świątyni :)



"Nie mów kekko, jeśli nie zobaczysz Nikko" brzmi popularne japońskie przysłowie (kekko oznacza wspaniały). I faktycznie bogato zdobione budowle, pełne symboliki, a na dodatek umiejscowione w tak pięknym miejscu, bo w cedrowym lesie, dosłownie zapierają dech w piersi. Tylko turystów "jak mrówków", no ale coś za coś.


Szkoda, że Yomeimon była niestety w renowacji - ale lepiej brama (nawet jeśli tak wspaniała i zdobiona 400 złoconymi ornamentami), niż np. Śpiący Kotek, prawda? :)




Mikoshigura, w którym przechowuje się mikoshi, wynoszone na zewnątrz w trakcje matsuri. Oraz inne zacne budynki (Haiden!), których nie ma sensu tu wszystkich opisywać, tylko najlepiej wsiąść czym prędzej w samolot, później w pociąg (autobus już niekoniecznie ;) i zobaczyć na własne oczy. Ja też mam nadzieję, że jeszcze wrócę w to magiczne miejsce, byle na dłużej...




Do niektórych warto było wchodzić - pamiętając oczywiście o zdjęciu obuwia - choć można przez chwilę poczuć się jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu.





Kapłani shinto - zajmują się kaligrafią, można kupić różne amulety, książki a nawet sake. Ta po prawej, to trochę podobna do kapłanki tokijskiej Hikawa-jinja, Rei Hino z "Czarodziejki z księżyca", czyż nie? ;)


No to jeszcze trochę pod górkę. Ponoć tylko 200 schodów ;) Niektóre z tych olbrzymich cedrów japońskich mają ponad 300 lat.


Na szczycie znajduje się grobowiec Ieyasu Tokugawy. Niezwykle skromny w porównaniu do reszty kompleksu świątynnego - tu przynajmniej uszanowano wolę szoguna.



Jest jeszcze malutki chram i znów sklepik z pamiątkami.




Kupiłem oczywiście te ze Śpiącym Kotkiem :)
Amulet na szczęście, oraz drewnianą tabliczkę Ema, gdzie na rewersie należy napisać życzenie. Kotek sprawił, że się spełniło i to szybko - powróciłem do Japonii już rok później :)


Przejdźmy teraz do clou całego Toshogu - przynajmniej dla Kociego Podróżnika :)


Brama Sakashitamon, a nad wejściem czuwa(?) Śpiący Kot!


Dzieło legendarnego snycerza Hidari Jingoro (1584-1644). Niektórzy widzą tu wcielenie samego Ieyasu Tokugawy. A może Nemurineko wcale nie śpi? Podania głoszą, że w niektórych okresach czasu nie miau zamkniętych oczu!
Niedaleko jest jeszcze intrygująca rzeźba wróbla... do tego ponoć nigdy nie widziano tu myszy.



Mieliśmy dużo szczęścia - niecały miesiąc później (w czerwcu) Śpiący Kotek został oddany do renowacji (po 59 latach spania). A kiedy powrócił na swoje miejsce w listopadzie 2016 roku, oczy miau przymknięte! Dopiero w marcu 2017 roku zrobił to, co kotom najlepiej wychodzi, czyli ponownie zasnął :)


Szkoda było już wracać, ale następnego dnia czekała nas kolejna atrakcja i to kocio-kolejowa :)
Do tego nocleg mieliśmy zarezerwowany w oddalonej o jakieś 600 kilometrów Osace.



Do Nikko przyjeżdżają tłumy turystów z zagranicy. Ale jeszcze więcej jest Japończyków - sporo grup emerytów i multum szkolnych wycieczek. Dlatego jeśli jeszcze kiedyś przyjadę do Nikko (a mam nadzieję, że Śpiący Kotek o to zadba :) to godzina 6 rano na rozpoczęcie zwiedzania będzie optymalna.
Poniżej Kuba przygląda się ukradkiem, jak pilotka wycieczki robi zdjęcie grupie, która w bardzo szybki i zorganizowany sposób zabrała się za pozowanie.


Wracając rozglądałem się jeszcze za tą nieszczęsną latarnią, co nocą zamienia się w potwora. Ale trzeba było szukać w chramie Futarasan, a nie koło Rinnō-ji Temple. Chociaż ten filar z brązu wybudowany w celach ochronnych też robił wrażenie. Sorinto mierzy 13 metrów i wyryto na nim tysiąc sutr, a dodatkowo zawieszono 24 dzwonki. W 1643 roku. Ale w potwora się nie zamienia... chyba.


Później była też latarnia, ale kamienna (a "potworna" jest z brązu), więc znów nie wyszło.



A cóż to za przysmak ze Śpiącym Kotkiem? Jakieś grzanki? Niestety nie dało się kupić tylko kocich, a cały pakiet sucharów nie był mi do niczego potrzebny.


Ledwo wróciliśmy na dworzec, a niebo zasnuło się ciemnymi chmurami. Zanosiło się na burzę, a my (nie bez żalu) opuściliśmy Nekko... to znaczy Nikko.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz