Hanamachi (połączenie słów kwiat i miasto) to określenie dzielnicy gejsz. Gion w Kioto, jest najsłynniejszą z nich.
Wysokobudżetowa amerykańska produkcja "Wyznania gejszy" jest ekranizacją książki Arthura Goldena. Akcja osadzona w przedwojennym Kioto, pokazuje nam świat gejsz, jakiego już od dawna nie ma. Wciągająca historia, hipnotyzująca muzyka Johna Williamsa, do tego film jest perfekcyjny wizualnie - zasłużony Oscar za zdjęcia, kostiumy i scenografię. Właśnie dla takich produkcji warto pomyśleć o zakupie telewizora 4K (no bo chyba nie dla przeładowanych efektami specjalnymi infantylnych produkcyjniaków o superbohaterach ;)
Jednak sporo krytyki spadło na dzieło Roba Marshalla za to, że w rolach gejsz nie wystąpiły japońskie aktorki, tylko Chinki. Trzeba jednak pamiętać, że to hollywoodzka produkcja w języku angielskim, kręcona z myślą o rynku międzynarodowym, gdzie statystyczny widz nawet nie zauważy różnicy pomiędzy Japonką a Chinką. Poza tym Zhang Ziyi, Gong Li i Michelle Yeoh, miały już na swoim koncie występny w amerykańskich i hongkońskich hitach, a nie przypominam sobie by w 2005 roku jakiejś japońskiej aktorce wróżono międzynarodową karierę. A, że bardzo lubię obie muzy Zhanga Yimou (Zhang Ziyi dodatkowo już wcześniej zachwyciła mnie w "Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku") to też jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało i po prostu lubię ten film.
O ile "Memoirs of a Geisha" to tytuł większości z Was zapewne znany, poniżej przedstawiam listę 7 najciekawszych już JAPOŃSKICH filmów o gejszach.
Znajdują się na niej tylko te pozycje, które w interesujący i barwny sposób portretują życie kobiet-kwiatów, włącznie z pokazaniem zasad panujących w domu zarządzanym przez "matkę" (okasan), w którym gejsze i maiko mieszkają (okiya) i ich występami podczas bankietów (ozashiki) w herbaciarniach (ochaya) - takie cztery "O" :)
Dlatego zabrakło miejsca dla tytułów jak "Tales of a Golden Geisha" nieodżałowanego Juzo Itami (główna bohaterka jest gejszą przez pierwsze 15 minut, później zostaje sekretarką), "RoboGeisha" Noboru Iguchi (krwawa jatka dla wielbicieli złego smaku), czy "My Geisha" (w ramach podstępu, za gejszę przebiera się... Shirley MacLaine). Również nie mógłbym umieścić na tej liście "Sea is Watching" (na podstawie scenariusza Akiry Kurosawy) i "Sakuran" - wprawdzie na pierwszy rzut oka, można pomylić się i uznać bohaterki tych dwóch filmów za gejsze, w rzeczywistości są to jednak kurtyzany. Można poznać ich profesję nie tylko po frywolnym zachowaniu, ale też po ubiorze - bardziej kolorowych kimonach, pasach obi wiązanych z przodu, a nie z tyłu, czy fryzurach i dużej ilości ozdób we włosach.
SISTERS OF GION (1936)
A GEISHA (Gion bayashi) (1953)
A LIVELY GEISHA (1968)
GEISHA (1983)
GEISHA HOUSE (Omocha) (1998)
MAIKO HAAAAN!!! (2007)
LADY MAIKO (2014)
Polecam też dokument "Secret Lives of Geisha" dostępny w całości na youtube.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy oczywiście od kotka (w dodatku z liściem na głowie :)
Po dziesiątej wieczorem, na wąskich uliczkach dzielnicy Gion, praktycznie nie było już turystów.
W sumie nie tylko turystów, bo gejsz też nie zauważyliśmy... ;)
Kubę zaciekawił znak objaśniający, czego nie wolno robić.
Najpierw pomyślałem, że to jakaś świątynia, a to tylko Gion Kaburenjo. Teatr, gdzie każdego roku w kwietniu odbywają się występy gejsz zwane Miyako Odori.
Spóźniliśmy się o ładny miesiąc, więc bez żalu ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie.
Spacer po klimatycznych uliczkach Gion wieczorową porą, to czysta przyjemność.
W wejściach do herbaciarni wiszą charakterystycznie japońskie zasłony noren.
Są też czasami dyskretne wejścia od podwórza.
Żadnej gejszy nie spotkaliśmy. Oczywiście można było stać kilka godzin przed wybraną herbaciarnią z przygotowanym do "strzału" aparatem, licząc że w środku bawi akurat gejsza i może uda się pstryknąć jej szybko fotkę, gdy będzie już wychodzić. Tylko po co. Ani mnie, ani Kuby gejsze jakoś specjalnie nie kręcą - ot, pospacerowaliśmy chwilę po Gion, wystarczająco doceniając ciszę i spokój, zwłaszcza, że jeszcze parę godzin wcześniej byliśmy w jakże gwarnej Osace.
Gdybym miau "kota" na punkcie gejsz, to też nie odstawiałbym jakiejś żałosnej akcji niczym z taniego filmu szpiegowskiego, tylko starał się zobaczyć gejsze podczas występu (jak wspomniane wcześniej Miyako Odori). Pojawiają się one licznie również podczas niektórych festiwali (np. Mifune Matsuri). Proszona wizyta w herbaciarni na pewno wymagałaby znacznie większego zachodu - dla gaijina byłaby trudno osiągalna, ale przecież nie niemożliwa :)
Można sobie wyobrazić, że może właśnie za tym murem znajduje się okiya, gdzie mieszkają gejsze i maiko.
Weszliśmy do Kennin-ji - najstarszej świątyni Zen w Kioto.
Powstała w 1202 roku i praktykuje się tu zen w stylu Rinzai.
Pomedytowaliśmy chwilę nad planem świątyni, próbując "doczytać", gdzie najlepiej się udać.
W końcu poszliśmy po prostu tam, gdzie nas nogi poniosły :)
I chyba było warto!
W pawilonie Dharmy (Hatto) odbywają się nauki.
W dzielnicy Gion można też dostrzec malutkie świątynki.
Wprawdzie mieliśmy już wracać spać, bo do naszego ryokanu było ładnych kilka kilometrów "z buta", ale (kocia) ciekawość, by zaglądnąć do środka zwyciężyła :)
Wejścia do Yasaka-jinja pilnują dwa kotowate(?) komainu. Wprawdzie tłumaczy się to jako "koreański pies", ale czy Wam to przypomina psa? ;)
Oczywiście "inu", bez wątpienia znaczy po japońsku pies, ale nazwa "koma" wywodzi się od starożytnego królestwa Goguryeo, obejmującego tereny Mandżurii i północnego fragmentu Półwyspu Koreańskiego. Sami Japończycy uważają raczej, że chodzi tu o coś "obcego", "zagranicznego", a więc oczywiście chińskiego, bo w dawnych czasach to Państwo Środka miało największy wpływ na rozwój kultury i religii w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Poza tym w Chinach jeszcze przed naszą erą, znane były strażnicze lwy, które ustawiano przed świątyniami, pałacami a nawet domami niektórych urzędników, w celu ochrony przed złem.
I do nich komainu są bardzo podobne, gdyż wywodzą się z tej samej "rodziny".
Ale w środku można zobaczyć i innych przedstawicieli fauny - jak zając.
Lisy.
I inne kotowate :)
Budowa sanktuarium w tym miejscu rozpoczęła się już w 656 roku! To blisko 140 lat wcześniej od momentu, kiedy to cesarz Kammu ustanowił stolicę w Kioto (794r).
Yasaka Shrine kojarzy się, z wywodzącego się stąd słynnego festiwalu Gion Matsuri.
Latarnie ze znakami hojnych sponsorów Gion Matsuri, na codzień wiszą na scenie.
Czynne jest całą dobę, a wstęp nic nie kosztuje. Warto wybrać się późno wieczorem, kiedy nie ma już turystów i można na spokojnie chłonąć klimat tego miejsca.
Byliśmy po północy i właściwie to nie spotkaliśmy żywego ducha.
Poza jedną osobą, która akurat przyszła pomodlić się o tak później porze.
Chōzubachi - miejsce gdzie należy się rytualnie oczyścić, przemywając wodą ręce i usta.
Omikuji zawieszone na gałązkach - warto o tym pamiętać, zwłaszcza gdy wróżba okaże się niefortunna i trzeba zniwelować jej działanie.
No i samo dzwonienie też nie jest dla zabawy, choć często korciło mnie by pociągnąć za sznurek i usłyszeć jaki tym razem rozlegnie się dźwięk. Pamiętajcie przy tym o pokłonach, klaskaniu i jeszcze paru innych zasadach.
Kami, czyli japońskie bóstwa są na ogół łaskawe dla nie znającego wszystkich zwyczajów turysty - ważne, by po przekroczeniu bram Torii, po prostu zachowywać się z szacunkiem, a wszystko powinno być OK :)
Latarnie. Te stare, kamienne, które zapala się już chyba tylko przy specjalnych okazjach, oraz nowsze, co rozświetlały nam drogę.
Yasaka Shrine odwiedzili też bohaterowie anime "Tsuki ga Kirei" (w 4 odcinku poświęconym wycieczce do Kioto).
Oraz bohaterki "Citrus" w odcinku 11 (za dnia) i 12 (w nocy).
Słyszałem, że Maruyama Koen, to piękny park słynący z kwitnących wiśni - niestety na hanami było o jakieś dwa miesiące za późno.
Kuba poszedł szukać sklepu, a mnie jakaś nieznana, tajemnicza siła skłoniła do wejścia do parku...
Nagle ktoś podbiegł - Duch? Kot?
Z całą pewnością. Ale nie taki zwyczajny - spójrzcie na ten nienaturalnie długi ogon. To musiał być bakeneko! Bakeneko należy do rodziny demonicznych yokai ("bake" to po japońsku przemiana, a "neko" to oczywiście kot) i potrafi (podobnie jak np. Tanuki i lisy Kitsune) przybrać ludzki kształt, a nawet mówić ludzkim głosem (choć zapewne tylko po japońsku :)
Jak podaje Wikipedia "Kot może stać się bakeneko na wiele sposobów: może osiągnąć określony wiek, być hodowanym przez określoną liczbę lat, urosnąć do odpowiedniego rozmiaru lub mieć dozwolone noszenie długiego ogona. W ostatnim przypadku ogon rozdwaja się i bakeneko jest nazywany wówczas nekomatą". Nie do końca jest to prawda, bo ponoć zdarzają się bakeneko z rozdwojonym ogonem, które wcale nie są nekomatami. Tylko bakeneko potrafi przybrać ludzki kształt, nekomata nie - za to może chodzić na tylnych łapkach. Poza tym, nekomacie zaczyna rozdzielać się ogon co 10 lat, a gdzieś czytałem, że najpotężniejszy jaki żył miau ich aż 7(!)
To są po prostu dwa różne yokai'e - choć oba kocie :)
Oczywiście nie wszystkie bakeneko są złe jak w tej historii o kocie z Nabeshimy, chociaż większość bywa złośliwa. Ale np. w jednej z nadmorskich prefektur, żył sobie pewien kot bakeneko, który zamieniał się w człowieka, tylko dlatego, by uczestniczyć w zawodach sumo :)
W dawnych czasach, doceniano jak bardzo pożyteczne są kotki, ale były obawy, że zamienią się w bakeneko. Dlatego stosowano praktyki obcinania niektórym kotom ogonów - tak na wszelki wypadek. Na szczęście ich nie zabijano (tak jak w średniowiecznej Europie masowo pozbywano się czarnych kotów), bo w Japonii wierzy się, że zabicie kota sprowadza klątwę na całą rodzinę - i to przez siedem pokoleń! Dlatego nawet jak niechcący, w skutek jakiegoś przypadku, zaniedbania, uśmierci się kota, to aby przebłagać bóstwo, trzeba zrobić coś dobrego - na przykład postawić w tym miejscu (kocią) świątynię... ale to już temat na inną opowieść, bo o Tashirojimie czyli Kociej Wyspie.
Aha, ponoć często bakeneko zostają właśnie rude(!) koty, którym rośnie coraz dłuższy ogon ;)
W książce "Mitologia Japonii", Jolanta Tubielewicz pisze:
"Szczególną złośliwość i złą moc przypisuje się kotom bardzo sędziwym, oraz tym z długimi ogonami (...). Ważny jest też kolor kota - najniebezpieczniejsze są podobno koty rude.
Zaraz po nich idą trójkolorowe, chociaż w niektórych rejonach kraju mike-neko (czyli trójkolorowe) traktowane są z dużym szacunkiem i uważane za przyjaciół. Mike, zwłaszcza w osadach rybackich, uważa się za zwierzęta przynoszące szczęście. Białe lub całkiem czarne mniej są biegłe w sztukach magicznych, chociaż czarne posiadają zdolność przepowiadania pogody i dlatego żeglarze lubili mieć je na statkach."
Przytacza też japońską opowieść z dreszczykiem:
"...że jego prawdziwa matka od dawna nie żyje, zgładzona przez rudego przybłędę. Poszczuł rzekomą matkę psami, które ją rozszarpały na sztuki."|
Ze spotkania z rudym bakeneko Koci Podróżnik wyszedł bez szwanku :) Jednak dopiero opuszczając zalesione wzgórze i widząc znajdujący się pod parkiem oświetlony parking, uświadomiłem sobie że znów jestem we współczesnej Japonii. Kuba już czekał, z dopiero co zakupionymi dwoma puszkami zimnego piwka Asahi, coby uzupełnić siły przed wyruszeniem w dalszą, długą drogę :)
Gdy spotkacie jakiegoś kotka w parku i zechcecie go nakarmić, należy (jak to w Japonii) przestrzegać pewnych zasad.
Nie tak daleko od Yasaka Shrine, były kolejne ciekawe i tajemnicze miejsca, jednak gdybyśmy mieli zaglądać do każdej napotkanej po drodze świątyni czy chramu, to do rana byśmy nie doszli do hotelu...
Nocą często wykonuje się ekspresowe remonty ulic.
To nic, że o tej porze nie jeździ wiele samochodów, koparki są dobrze widoczne, a teren oświetlony i oznaczony słupkami - zawsze na przedzie i z tyłu, znajduje się pan, który widząc już na horyzoncie nadjeżdżający leniwie samochód, zaczyna energicznie machać oświetlonym wskaźnikiem, informując, że należy ominąć przeszkodę. Ów pracownik, zarabiający pewnie najniższą krajową, z całym szacunkiem (podobne jak wszyscy inni pracownicy w Japonii) wykonuje swój obowiązek, dążąc przy tym do perfekcji.
Kluczyliśmy po wąskich uliczkach, starając się iść mniej więcej w kierunku północno-zachodnim.
Po prostu wyłączyliśmy google maps - przecież nie ma nic fajniejszego, niż zgubić się w Kioto o trzeciej nad ranem ;) Ale dzięki temu szliśmy takimi oto dróżkami, a pośród domów mijaliśmy co chwila mniejsze lub większe "anonimowe" świątynie. Znane zapewne ludziom mieszkającym w pobliżu, ale ukryte przed wścibskimi (długimi) nosami gaijinów, zapatrzonych jedynie w to co można wyczytać w przewodnikach.
W kolejnym rozdziale pokażę Wam taką jedną malutką (za to kocią :) świątynię, o której nikt w Polsce wcześniej nie pisał, a i chyba mało kto słyszał - tymczasem natknąłem się na Tanuki! Od razu przypomniała mi się strona tanuki.pl zajmująca się recenzjami mang i anime (ale ocenę 1/10 dla "School Days" to zawsze będę Wam wypominał ;)
Żarty żartami, ale jeśli nie znacie jeszcze pewnego wybornego filmu animowanego, prosto z legendarnego studia Ghibli, to czym prędzej marsz przed telewizor oglądać "Pom Poko" (polski przekład to "Szopy w natarciu", choć tanuki to nie do końca jest szop). Piękne kino z ważnym przesłaniem, do tego jakże aktualny dziś temat. Ten film obowiązkowo powinno się pokazywać każdemu ministrowi ochrony środowiska, bo niektórzy, pomimo powierzonej im funkcji, mają wyraźne problemy ze zrozumieniem na czym taka ochrona środowiska polega...
Jeśli jednak następny będzie miau jaja jak u Tanuki, a rozumek większy od zwykłej szyszki, to wszystko powinno być dobrze ;)
Jeszcze chwilka na krótkie podziwianie księżyca świecącego nad rzeką Kamo.
Niedługo potem dotarliśmy wreszcie do ryokanu i położyliśmy się na te kilka krótkich godzin spać, pomimo moich sugestii by kupić sake i iść na górę Inari oglądać wschód słońca ;)
Warto było poczekać na kolejny wpis / rozdział!
OdpowiedzUsuńNie ma to jak nocne wędrówki, co za klimat! A z następnej wyprawy powinieneś przemycić jakiegoś potężnego bakeneko i napuścić go na wiadomego ministra...
OdpowiedzUsuń